Strona 1 z 1

Serpens

: 02 lis 2025, 18:05
autor: Serpens

Serpens
Pamiętam to wszystko nie jako sekwencję wydarzeń, ale jako stan,
który trwał – stały lęk, który wżerał się pod skórę,
uczucie, że nigdzie nie jest się bezpiecznym, nawet we własnych myślach.

Nie wiem, czy to, co piszę, kiedykolwiek trafi w czyjeś ręce, i szczerze mówiąc – nie jestem pewien, czy tego chcę. Być może to tylko mój sposób na pogodzenie się z czymś, co zaczyna znów wyłaniać się z cienia, powracające przeczucie, że to, co kiedyś się wydarzyło, wcale się nie skończyło, lecz po prostu przycichło, skryło się gdzieś głęboko, czekając na dogodny moment. Przez wiele lat unikałem wspomnień, udawałem, że to za mną, że świat wrócił do normy, że możemy po prostu żyć dalej. Ale niektórych rzeczy nie da się zakopać na zawsze, zwłaszcza gdy z każdej strony zaczynają pojawiać się znajome znaki – subtelne, niemal niedostrzegalne dla tych, którzy nie wiedzą, gdzie patrzeć.

Dwadzieścia lat temu ten świat, nasz świat, runął. Mugole mieli swoją wojnę, wielką, hałaśliwą i pełną tragicznych ofiar, ale my, czarodzieje, toczyliśmy własną walkę, mniej widoczną, ukrytą pod warstwami tajemnicy, z dala od gazet i mundurów, a jednak równie bolesną i przerażającą. To była wojna idei, wojna przekonań, w której nie dało się łatwo rozpoznać dobra ani zła, bo zbyt często mieszały się ze sobą, tworząc coś, co z zewnątrz wyglądało rozsądnie, logicznie, nawet obiecująco. Gellert Grindelwald nie był potworem w klasycznym sensie – był charyzmatycznym liderem, który obiecywał porządek w świecie, w którym od zawsze panował strach, który mówił o odpowiedzialności, o sile i konieczności działania. Dla wielu to było jak głos nadziei, który ktoś wreszcie odważył się wypowiedzieć głośno.

Dumbledore go pokonał. Widzieliśmy to, choć nieliczni z bliska. Mówią, że ich pojedynek przeszedł do historii, ale niewielu rozumie, co to naprawdę znaczyło. To nie była tylko walka dwóch potężnych czarodziejów. To było zakończenie czegoś, co miało trwać wiecznie. Grindelwald został zamknięty w Nurmengardzie, w twierdzy, którą sam zbudował dla swoich przeciwników, a świat ogłosił pokój. Ale to nie był pokój – to była cisza. I jak każda cisza po wojnie, nie była trwała.

Teraz, w marcu 1962 roku, wszystko zaczyna brzmieć znajomo. Nobby Leach, mugolak, został Ministrem Magii i dla wielu był to znak postępu, zmiany, otwarcia. Ale w kuluarach, w starych rodowych domach, gdzie dziedzictwo liczy się bardziej niż czyny, słyszę znów te same zdania, które słyszałem przed upadkiem Grindelwalda. Słowa o honorze, o porządku, o potrzebie przywrócenia równowagi. Nie jestem już naiwny – wiem, że każde takie zdanie niesie za sobą ciężar, który może przygnieść nie tylko pojedyncze osoby, ale całe pokolenia.

Tom Riddle. To imię z czasem wyblakło, jak coś, co już nikomu nic nie mówi. Ale ludzie zaczynają szeptać inne – Voldemort. I nie chodzi wcale o osobę. Chodzi o coś, co rośnie gdzieś obok, jak cień w miejscu, gdzie powinno być światło. Nie widać go jeszcze wyraźnie, ale już rzuca długie linie przez ulice, przez rozmowy, przez decyzje, których wcześniej nikt by nie podjął. To nie on puka do drzwi. To drzwi same się uchylają. I nie jest sam. Wokół niego zaczynają gromadzić się ci, którzy nie chcą już czekać, którzy mają dość kompromisów, szarości, zawieszenia. Widzą w nim kierunek, porządek, siłę – i coś, co wielu uznaje za świeżość. Nowy język. Nowy początek. Nazywają się Śmierciożercami.

Najgorsze w tym wszystkim nie jest to, co nadchodzi – tylko to, jak łatwo znów chcemy wierzyć, że tym razem będzie inaczej.